W ramach wstępu:
Pierwszą lekcję twardej ekonomii dostałam w pierwszym dniu
po Komunii Świętej gdy matula opyliła wszystkie moje prezenty w lombardzie.
Moja szanowna zawsze była mistrzynią sztuki survivalu,
samotna matka polka -
Kombinatorstwo poziom ekspert.
Często wodziła mnie za nos, gdy oddawałam jej moje pierwsze
zarobione jako dzieciak pieniądze.
Brała, dziękowała i obiecywała gruszki na wierzbie.
Gruszek co prawda nie chciałam, ale jako młode dziewczę
marzyłam o lalce barbie, magnetofonie, komputerze, ciuchach, wycieczkach,
książkach... No niestety.
Lodówka niczym choinka 21 wieku była sowicie przyozdobiona
rachunkami.
Było ich zawsze tyle, że sprzęt AGD niemal znikał z pola widzenia,
a oczom ukazywał się dorodny słup ogłoszeniowy.
Otwierając lodówkę pojawiał się obraz nędzy i rozpaczy:
mortadela, ketchup, margaryna, woda mineralna i piwo. W zamrażarce chleb.
Zamrożony***
Z piwa w lodówce akurat się cieszyłam, bo butelki można
było sprzedać i odzyskać chociaż trochę gotówki.
To nie patologia kochani, a scenariusz wielu polskich
rodzin, śmiem twierdzić, że my Polacy mamy talent do balansowania na skraju.
Wierzę nawet, że gdyby moja matula nie była uzależniona od
nikotyny i alkoholu moglibyśmy mieć nawet konto oszczędnościowe.
Dzięki warunkom takim a nie innym,nauczyłam się walczyć o
pieniądz, zarabiałam zbierając makulaturę, puszki, butelki po wódce i piwie,
opiekowałam się dzieckiem sąsiadów, pisałam wypracowania za pieniądze,
handlowałam szajsem z Chin na targowisku, sprzątałam starszej pani mieszkanie(w
tym jej obsrany przez gołębie balkon ),
roznosiłam ulotki i tak minęło mi moje słodkie dzieciństwo.
Okej. Nie było łatwo, ale podobny żywot dzielili moi sąsiedzi,
więc nie czułam się totalnie wykluczona.
Nie wstydziłam się wracając z kościoła z darami z
Caritasu.
Nie wstydziłam się jadąc na wakacje dla powodzian(co prawda
mieszkaliśmy na 2 piętrze, w części miasta do której woda nie doszła–ale
survivalowa matka wywalczyła ferie dla dzieci nad morzem)gdzie dziatki jadły
wątróbkę przez dwa tygodnie na kolację, gdyż sponsorem wycieczki był zakład
mięsny.
Bosko.
W skrócie, do dziadowania można się przyzwyczaić.
Czemu o tym piszę? Ano dlatego że kupiłam i przeczytałam
ostatnio książkę Marty Sapały, której tematem jest właśnie taki roczny test
dziadowania-teraz specjaliści nazwaliby to sztuką minimalizmu, antykonsumpcji,
mądrości ekonomicznej.
Test polegał na tym ze 12 polskich rodzin przez rok będzie
omijać sklepy szerokim łukiem, nie będą marnować niczego co już mają, a
wzbogacanie się czy wakacje będą odbywały się na zasadzie wymiany.
Interesujące.
Nie jestem fanką sklepów z kilku powodów: ludzie chodzą po
nich jak w amoku, hipnozie, kupując produkty, które ciężko nazwać żywnością,
spędzają w sklepach godziny, nawet całe dni i to wszystko po to aby poprawić
sobie humor, zaimponować innym lub sobie, dotknąć innej(zachodniej)jakości.
Szczerze uważam, że 80% kupowanych przez nas
produktów są nam niepotrzebne ale z drugiej zaś strony czemu nie sprawić sobie
odrobiny przyjemności i wydać pieniędzy,no bo po co i na co je odkładać?
Nigdy nie wiesz kiedy cię szlag trafi, więc po co się
męczyć i gryźć czerstwy chleb jak można skoczyć po rogalika prosto z pieca?
Poszpanować w kawiarni i cieszyć oko tym ze barista nakreślił nam na piance
ostatnie dzieło Van Gogha? Czemu niby nie być konsumentem pełną gębą gdy wybór
jest tak wielki i opcji na kupowania szczęścia też masa?
Wydaje mi się, że chodzi o powrót do korzeni. Czytając
książkę zauważyłam, że rodziny w niej opisane pięknie rozbudowały rodzinne
relacje.
Jaka to radość dla wszystkich gdy zbierają warzywa które
wcześniej razem zasadzili, gdy kroją chleb który sami upiekli, gdy bawią się z
dziećmi zabawkami które sami stworzyli?
Kreatywność takich rodzin jest imponująca,jak zrobić coś z
niczego i jak zorganizować sobie czas tak aby nie wydać pieniędzy.
Najłatwiej jest posadzić dzieciaka przed tv, niech ogląda
bajki non stop, a my w tym czasie będziemy buszować po Internecie.
Więzi
międzyludzkie ulegają jakiejś okropnej destrukcji ale jest to rzecz, która
łatwo może być naprawiona.
Mimo iż książka, którą przeczytałam skupiała się głównie na
aspekcie i korzyściach finansowych podjętego wyzwania, ja dostrzegłam w niej
potencjał o wiele bardziej przemawiający do zaczęcia antykonsumpcyjnego stylu
życia.
Oszczędność nie tyle pieniędzy, co rozważne dysponowanie
czasu, który w przypadku każdego z nas jest ograniczony i naprawdę nie wiemy
jak ograniczony.
Wolę ten ograniczony czas spędzić z bliskimi niż w sklepie.
Zawsze miałam focha na sklepy,żeby było zabawnie pracuję w
jednym z nich.
Żeby zainteresować tematem przytoczę kilka ciekawych
stwierdzeń, które znalazłam w tej książce:
1) Zakupy są tańsze niż psychiatra
.
2) Stać nas na to aby pójść do sklepu i kupić gotowe ,
samowystarczalność jest nie życiowym przymusem a przygodą,manifestem
światopoglądu, wreszcie sposobem na wygłaskanie własnego ego – o ile jest
dobrowolna.
3) Samowystarczalność jest symboliczna,
potrzebowalibyśmy z 12hektarow gleby, żeby wylogować się z Matriksa.
4) Odmawiając sobie tabletu, komórki, laptopa
skazujemy się na towarzyską banicje, gadżety są najłatwiej dostępnym patentem
na manifestacje statusu: mam więc jestem - kimś takim jak ty, kimś lepszym od ciebie.
5) Jeśli świat miałby się rozpaść, stawiałabym na
umiejętności,a nie zasoby.
6) Prezentami próbujemy załatać emocjonalną
nieobecność w życiu bliskiego.
7) Prezenty nigdy nie są bezinteresowne,prezent
bywa zaproszeniem do relacji , jej przypieczętowania lub próbą jej
przedefiniowania, inwestycją, zaczepką lub manipulacją. Przyjmiesz teraz a
będziesz musiał się odwdzięczyć, jeśli nie materialnie to czasem, szacunkiem
albo uległością.
9) Fetyszyzowanie produktów służących do sprzątania
jest charakterystyczne dla społeczeństw, które dopiero zaczęły konfrontacje ze
zbiorową obfitością. Przeciętna polska konsumentka stojąc przed wyborem między
perfumami dla siebie i do toalety wybierze na ogół te drugie.
To taki wielki skrót i zaproszenie do zastanowienia się nad
własną konsumpcją.
Czy możemy coś
zmienić?
Nie myślę od razu o wymianie auta na używany rower, praniu
w orzechach,deptaniu kapusty i spłukiwaniu toalety woda z kąpieli, ale
chociaż takie wyzwanie z cyklu ''zróbmy coś razem i nie płaćmy za to'',albo
sięgając po kolejny produkt zadajmy sobie pytanie ''czy ja naprawdę tego
potrzebuję?''
Nie zachęcam do dziadowania jakiego doświadczyłam za
młodu,bo za tym naprawdę nie tęsknię, ale do dziadowania z klasą.J Stylowo :
połamanie karty kredytowej,
segregacja śmieci, oddawanie tego czego nie używamy potrzebującym, spacer do
sklepu zamiast podróż autem, wymiana zamiast kupowania, nie marnowanie
jedzenia, prądu, wody,a zamiast kupowania kremu w drogerii
nafaszerowanego sls i parabenami możemy spróbować naturalnego oleju kokosowego,
który świetnie sprawdzi się w kuchni, na włosach i skórze.
Chodzi o to,żeby nie
być sklepową marionetką i typowym targetem a człowiekiem, który świadomie
dokonuje racjonalnych i zdrowych wyborów.
Podsumowując, książka ciekawa, inspirująca do zmierzenia
się z samym sobą.
Ja podejmuje wyzwanie, a Ty?
*** i tutaj całuski dla prof. Miodka i siostry Katarzyny muaaaaaaaaaah :*
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz