środa, 4 marca 2015

O rozsądku i ekonomicznej inteligencji– po przeczytaniu książki ‘’Mniej’’ Marty Sapały. Tekst wbrew pozorom nie był pisany na kwasie.


W ramach wstępu:

Pierwszą lekcję twardej ekonomii dostałam w pierwszym dniu po Komunii Świętej gdy matula opyliła wszystkie moje prezenty w lombardzie.
Moja szanowna zawsze była mistrzynią sztuki survivalu, samotna matka polka -
Kombinatorstwo poziom ekspert.
Często wodziła mnie za nos, gdy oddawałam jej moje pierwsze zarobione jako dzieciak pieniądze.
Brała, dziękowała i obiecywała gruszki na wierzbie.
Gruszek co prawda nie chciałam, ale jako młode dziewczę marzyłam o lalce barbie, magnetofonie, komputerze, ciuchach, wycieczkach, książkach... No niestety.

Lodówka niczym choinka 21 wieku była sowicie przyozdobiona rachunkami. 
Było ich zawsze tyle, że sprzęt AGD niemal znikał z pola widzenia, a oczom ukazywał się dorodny słup ogłoszeniowy.
Otwierając lodówkę pojawiał się obraz nędzy i rozpaczy: mortadela, ketchup, margaryna, woda mineralna i piwo. W zamrażarce chleb. Zamrożony*** 

Z piwa w lodówce akurat się cieszyłam, bo butelki można było sprzedać i odzyskać chociaż trochę gotówki.
To nie patologia kochani, a scenariusz wielu polskich rodzin, śmiem twierdzić, że my Polacy mamy talent do balansowania na skraju.
Wierzę nawet, że gdyby moja matula nie była uzależniona od nikotyny i alkoholu moglibyśmy mieć nawet konto oszczędnościowe.
Dzięki warunkom takim a nie innym,nauczyłam się walczyć o pieniądz, zarabiałam zbierając makulaturę, puszki, butelki po wódce i piwie, opiekowałam się dzieckiem sąsiadów, pisałam wypracowania za pieniądze, handlowałam szajsem z Chin na targowisku, sprzątałam starszej pani mieszkanie(w tym jej obsrany przez gołębie balkon ), roznosiłam ulotki i tak minęło mi moje słodkie dzieciństwo.

Okej. Nie było łatwo, ale podobny żywot dzielili moi sąsiedzi, więc nie czułam się totalnie wykluczona.
Nie wstydziłam się  wracając z kościoła z darami z Caritasu.
Nie wstydziłam się jadąc na wakacje dla powodzian(co prawda mieszkaliśmy na 2 piętrze, w części miasta do której woda nie doszła–ale survivalowa matka wywalczyła ferie dla dzieci nad morzem)gdzie dziatki jadły wątróbkę przez dwa tygodnie na kolację, gdyż sponsorem wycieczki był zakład mięsny.
Bosko.

W skrócie, do dziadowania można się przyzwyczaić.

Czemu o tym piszę? Ano dlatego że kupiłam i przeczytałam ostatnio książkę Marty Sapały, której tematem jest właśnie taki roczny test dziadowania-teraz specjaliści nazwaliby to sztuką minimalizmu, antykonsumpcji, mądrości ekonomicznej.
Test polegał na tym ze 12 polskich rodzin przez rok będzie omijać sklepy szerokim łukiem, nie będą marnować niczego co już mają, a wzbogacanie się czy wakacje będą odbywały się na zasadzie wymiany.
Interesujące.
Nie jestem fanką sklepów z kilku powodów: ludzie chodzą po nich jak w amoku, hipnozie, kupując produkty, które ciężko nazwać żywnością, spędzają w sklepach godziny, nawet całe dni i to wszystko po to aby poprawić sobie humor, zaimponować innym lub sobie, dotknąć innej(zachodniej)jakości.
Szczerze uważam, że  80% kupowanych przez nas produktów są nam niepotrzebne ale z drugiej zaś strony czemu nie sprawić sobie odrobiny przyjemności i wydać pieniędzy,no bo po co i na co je odkładać?

Nigdy nie wiesz kiedy cię szlag trafi, więc po co się męczyć i gryźć czerstwy chleb jak można skoczyć po rogalika prosto z pieca? Poszpanować w kawiarni i cieszyć oko tym ze barista nakreślił nam na piance ostatnie dzieło Van Gogha? Czemu niby nie być konsumentem pełną gębą gdy wybór jest tak wielki i opcji na kupowania szczęścia też masa?
Wydaje mi się, że chodzi o powrót do korzeni. Czytając książkę zauważyłam, że rodziny w niej opisane pięknie rozbudowały rodzinne relacje.
Jaka to radość dla wszystkich gdy zbierają warzywa które wcześniej razem zasadzili, gdy kroją chleb który sami upiekli, gdy bawią się z dziećmi zabawkami które sami stworzyli?
Kreatywność takich rodzin jest imponująca,jak zrobić coś z niczego i jak zorganizować sobie czas tak aby nie wydać pieniędzy.
Najłatwiej jest posadzić dzieciaka przed tv, niech ogląda bajki non stop, a my w tym czasie będziemy buszować po Internecie.
 Więzi międzyludzkie ulegają jakiejś okropnej destrukcji ale jest to rzecz, która łatwo może być naprawiona.
Mimo iż książka, którą przeczytałam skupiała się głównie na aspekcie i korzyściach finansowych podjętego wyzwania, ja dostrzegłam w niej potencjał o wiele bardziej przemawiający do zaczęcia antykonsumpcyjnego stylu życia.
Oszczędność nie tyle pieniędzy, co rozważne dysponowanie czasu, który w przypadku każdego z nas jest ograniczony i naprawdę nie wiemy jak ograniczony.
Wolę ten ograniczony czas spędzić z bliskimi niż w sklepie. 

Zawsze miałam focha na sklepy,żeby było zabawnie pracuję w jednym z nich.

Żeby zainteresować tematem przytoczę kilka ciekawych stwierdzeń, które znalazłam w tej książce:

1) Zakupy są tańsze niż psychiatra
.
2) Stać nas na to aby pójść do sklepu i kupić gotowe , samowystarczalność jest nie życiowym przymusem a przygodą,manifestem światopoglądu, wreszcie sposobem na wygłaskanie własnego ego – o ile jest dobrowolna.

3) Samowystarczalność jest symboliczna, potrzebowalibyśmy z 12hektarow gleby, żeby wylogować się z Matriksa.

4) Odmawiając sobie  tabletu, komórki, laptopa skazujemy się na towarzyską banicje, gadżety są najłatwiej dostępnym patentem na manifestacje statusu: mam więc jestem -  kimś takim jak ty, kimś lepszym od ciebie.

5) Jeśli świat miałby się rozpaść, stawiałabym na umiejętności,a nie zasoby.

6) Prezentami próbujemy załatać emocjonalną nieobecność w życiu bliskiego.

7) Prezenty nigdy nie są bezinteresowne,prezent  bywa zaproszeniem do relacji , jej przypieczętowania lub próbą jej przedefiniowania, inwestycją, zaczepką lub manipulacją. Przyjmiesz teraz a będziesz musiał się odwdzięczyć, jeśli nie materialnie to czasem, szacunkiem albo uległością.

9) Fetyszyzowanie produktów służących do sprzątania jest charakterystyczne dla społeczeństw, które dopiero zaczęły konfrontacje ze zbiorową obfitością. Przeciętna polska konsumentka stojąc przed wyborem między perfumami dla siebie i do toalety wybierze na ogół te drugie.

To taki wielki skrót i zaproszenie do zastanowienia się nad własną konsumpcją.

 Czy możemy coś zmienić?
Nie myślę od razu o wymianie auta na używany rower, praniu w orzechach,deptaniu kapusty  i spłukiwaniu toalety woda z kąpieli, ale chociaż takie wyzwanie z cyklu ''zróbmy coś razem i nie płaćmy za to'',albo sięgając po kolejny produkt zadajmy sobie pytanie ''czy ja naprawdę tego potrzebuję?''
Nie zachęcam do dziadowania jakiego doświadczyłam za młodu,bo za tym naprawdę nie tęsknię, ale do dziadowania z klasą.J Stylowo :
połamanie karty kredytowej,  segregacja śmieci, oddawanie tego czego nie używamy potrzebującym, spacer do sklepu zamiast podróż autem, wymiana zamiast kupowania, nie marnowanie jedzenia, prądu, wody,a zamiast kupowania  kremu w drogerii nafaszerowanego sls i parabenami możemy spróbować naturalnego oleju kokosowego, który świetnie sprawdzi się w kuchni, na włosach i skórze. 
Chodzi o to,żeby nie być sklepową marionetką i typowym targetem a człowiekiem, który świadomie dokonuje racjonalnych i zdrowych wyborów.


Podsumowując, książka ciekawa, inspirująca do zmierzenia się z samym sobą.
Ja podejmuje wyzwanie, a Ty?


*** i tutaj całuski dla prof. Miodka i siostry Katarzyny muaaaaaaaaaah :*

sobota, 28 lutego 2015

Ciąża mi ciąży, ale dochodzę do siebie

12 tydzień ciąży, kolejna wizyta u pani ginekolog, to ciąża tzw. wymodlona, wiec trzeba chuchać I dmuchać.
Czy Widać już pleć, pani doktor? – pytam nieśmiale.
Zaraz zobaczymy...mmm.. hmm.. no jest tutaj coś miedzy nogami, ale to jest stanowczo za duże aby było penisem..
-To pani doktor jeszcze nie zna mojego syna – odpowiedziałam przekornie.

Ja czułam i wiedziałam ze Jan jest w drodze, ze będziemy tworzyć przez 9 miesięcy duet doskonały, jak Flip i Flap, jak Ted i marihuana, jak bracia Kaczyńscy.
Jaś i Małgosia, dźwięczylo mi w głowie od początku i chociaż teraz gdy ktoś z tubylców ( czytaj Irlandczykow ) na jego imie reaguje jak na nazwę islandzkiego wulkanu to i tak nie żałuje wyboru.
Ciaza stan błogosławiony – mówią, szybko zapomnisz o bólu – mówią, cesarka to pestka – mówią .
Ludzie mówią stanowczo za dużo.
Ja wiem, ze są kobiety, które niczym Indianki w amazońskiej dżungli rodzą obierając mango lub innego banana  nie robiac z tego wielkiego halo.
Ja stety/niestety z racji karmy skazana na doświadczenia rodem z filmu akcji musiałam trochę pocierpieć.
Nie będę sie rozpisywać o tych 3 miesiącach leżenia przed rozwiązaniem ciąży, bo...naprawdę leżałam.
 Nudą wiało niemiłosiernie, oglądnęłam wszystkie odcinki air crash investigation i skomentowalam chyba wszelkie możliwe polskie reportaże dostępne na youtube.
Swoja droga, szczerze polecam sprawę dla reportera ( pozdrowienia dla Pawła )– podkłady muzyczne, zapraszani goście i pozycja w jakiej siedzi prowadząca oznacza jedno, mamy w Polsce ludzi z wyobraźnią.
Po co komu amerykańskie produkcje,  gdy polska wieś pisze TAAAKIE scenariusze. ( tytuły odcinków : utopieni w gęsiach, ryby z poligonu, śmierć za worek jabłek )
Dość o TV, tv to zło.  
Tak tez minęły mi 3 miesiące ciąży, po czym wylądowałam w szpitalu, gdzie irlandzka służba zdrowia serwowała pacjentom frytki i hamburgery, porcje były słuszne, ale smak to już zupełnie inna historia. 
Czasami zdarzyło mi sie zamówić tajskie żarełko z dostawa na oddział, czym narażałam sie na ukamienowanie żywcem.
Wygłodniałe kobiety w ciąży zgarbione nad szpitalnym curry i herbata z mlekiem patrzyły na mnie ze szczera zazdrością gdy wcinałam bosko pachnące trawa cytrynowa noodle i pewnie w wyniku ich klątw i czarów  przytyło mi się w ciąży 25 kg J
Mimo iz cesarka planowana była na 1 dzien 37 tygodnia, los zdecydował ze wszystko odbędzie się wcześniej.
W niedzielny poranek krew mnie dosłownie zalała , w panice poprosiłam pielęgniarkę o pomoc na co ona odpowiedziała mi grzecznie: jeszcze nie zaczęłam dyżuru.
No i moje wyobrażenia o tym, ze odbędzie sie bez komplikacji odleciały w sina dal.
W południe byłam juz na stole, wokół same baby, przy głowie ojciec=sprawca calego zamieszania  - podekscytowany i przerażony, a w środku ja – której już wszystko jedno – byleby uratowali dziecko.

Nic nie bolało, fajnie – luksus cesarki ,myślałam. 5 min rach ciach i nasze słońce zaczęło świecić.
Usłyszałam krzyk dziecka i był to najpiękniejszy dźwięk jakiego doświadczyłam w moim życiu. Martin Gore , ba! Alan Wilder się chowa!
Syn, wcześniak od razu został zabrany na intensywna terapie a mnie zaczęli przetaczać krew , potem już było tylko gorzej.
Bardzo trudny czas, ból nie do opisania, zmęczenie, totalnie wyczerpane zadaniem ciało odmawiało posłuszeństwa.
Nikt nie mówił ze będzie łatwo – okej, ale nikt tez nie wspomniał o tych potwornych upławach przez kilka tygodni, cieknących obolałych ogromnych piersiach, okropnym bólu brzucha , bólu w stawach i strachu przed pierwsza owulacja.
Chodziłam jak kaczka, miałam problem ze zmiana pozycji z lezącej na siedzącą,chciało mi sie wyć. 
Moja imienniczka jest zwana perfekcyjna pania domu, a ja byłam wrakiem człowieka, którego dom obchodził najmniej,makijaż dla mnie nie istniał, a ciuchy.. heh mogłam swobodnie nosić te ciążowe- wciąż pasowały. 
J juppi, jaka oszczędność!

Męczarnia trwała może 4 tygodnie, w tym czasie udało mi sie wygrać z anemia i okiełznać szkraba. Uczyliśmy sie siebie nawzajem, nie zapomnę jak z precyzja sapera obcinałam mu paznokcie, jak studiowałam kolor kupy i nasłuchiwałam oddechu w nocy.
Dziecko to wyzwanie, prawdopodobnie największe z jakim przyszło zmierzyć mi się na tym ziemskim padole.
Gorzkie żale? A własnie, ze nie.
Przeszczesliwa jestem, ze daliśmy rade, ze po tych życiowych wertepach wjechaliśmy na przyjazna dwupasmówkę.
Poki co jest gladko, trasa przyjemna i widoki ciekawe,ale nie oszukujmy się z ta dalsza podróżą może być różnie.
Najważniejsze jednak ze gdziekolwiek zmierzamy, jesteśmy w tym razem.
Synek, Maz Tornado, Matka wariatka i pies Listopad.
Pies urodził się w październiku, do naszego domu trafił w grudniu – nazwaliśmy go listopad.
Wszakże, Kompromis rzecz święta.




Ma to sens? ;)

piątek, 27 lutego 2015

Dlaczego ( znowu ) zostałam wegetarianką ?

Pomysł pisania, internetowego ekshibicjonizmu podsunęła mi Marta wiec jak się komuś coś nie podoba to walcie do niej.
Ja zaczynam pisać, uzewnętrzniać się, muszę się wygadać.
Mieszkam na wsi i nikt nie chce ze mną rozmawiać, w sumie jedyna osoba z zewnątrz która ze mną uprawia codzienna konwersacje to Pan Listonosz, codziennie zaczynając nasza rozmowę od pytania : „czy  wy naprawdę nie możecie kupować jak normalni ludzie? W sklepach?”
Em, no skarży się facet, ze codziennie  dowozi mi paczki z amazona i zawsze głośno się przy tym zastanawia czemu nie spędzam weekendów na shoppingu jak wszyscy dookoła.
No nie będę sie mu tłumaczyć, ze jestem anty sklepowa, ze dostaje ostrej biegunki na myśl o kolejce do kasy, wiec podsumowuje krotko: lubię gdy mnie odwiedzasz, paczki to tylko pretekst.
Uśmiechem go zbywam, ale niczym bumerang pojawia się kolejnego dnia ze skrzywiona gębą i pytaniem : why? Oh why?
W sumie w tym tygodniu listonosz przywiózł mi taczkę, mikser , kredki, pędzelek, 2 bloki rysunkowe, beczkę, komposter, łopatę, grabie, ramkę na zdjęcia, uchwyt do tego czegos co wyświetla filmy na scianie – nie wiem jak to sie nazywa i  kable, wciąż czekam na kilka innych pseudo niezbędnych gadzetow i na niego.. oczywiscie.
Ale nie o tym chciałam pisać, nawet nie wiem czemu pisze, ale pisać mi się chce, czuje potrzebę.
Potrzeba jest silna  - dziś ;)
Pisze, wiec jestem :D
Dziś zainspirowana widokiem zza okna będę pisać o tym czemu po raz kolejny w życiu jestem wegetarianka.
Zobaczyłam krowę J w sumie dużo krów.
 Jakos ciepło mi się na sercu zrobiło, upajałam się widokiem wolnej zwierzyny na lace, która mogla chodzić swobodnie i cieszyć sie przyroda.
W każdym zwierzęciu zawsze widziałam czujące stworzenie, a czasami nawet więcej niż to.
Gdy byłam mała dziewczynka moja szanowna rodzicielka próbowała zachęcić mnie do jedzenia mięsa mówiąc stanowczo: ALBO kurwa pokroisz tego kurczaka , ALBO nigdy w tym domu nie zjesz obiadu.
Ryczałam przez 2 godziny, gdyż w kurczaku widziałam więcej niż moja szanowna, przypominał mi swoja postura male dziecko i ze co? Ze niby ja teraz tak zacznę go kroić? Nice try.
Moja szanowna słowa nie dotrzymala, obiady jadłam, ale zawsze ostentacyjnie z talerza zabierała mi polowe tego co na nim było  śmiejąc się: „przeciez ty mięsa nie jesz prawda?”
I tak na talerzu zostawały mi ziemniaki i jakaś tam surówka. 
Byłam wegetarianka zanim to sie stało modne :D
W życiu jednak bywało rożnie, wiec czasami zarzuciłam kiełbaskę z grilla np ale wyrzuty sumienia były po tym nieziemskie. 
No wiecie, Kac moralny i stan duchowego wykluczenia.
W czasach gdy ogarniał mnie niepokój albo złość  wracałam z podkulonym ogonem do swojej natury, wcinalam warzywa i caly wewnetrzny chaos z czasem zanikal.
Miesozercza natura zawładnęła mną tez rok temu gdy zaszłam w ciążę.
Jadłam wszystko i krwiste wcale mi nie przeszkadzalo.
 Jak gollum rzucałam sie kawałek padliny, oblizując sie i powtarzając jak mantre: mmmy precious.
Razem z rozwiązaniem ta potrzeba odeszła w zapomnienie i znow mieso napawa mnie obrzydzeniem.

Patrze i juz nie widze soczystego pachnacego kawalka, a raczej martwa tkankę, która była faszerowana hormonami caly swoj zywot a potem ochydnie zamordowana na potrzeby nastawionego na 200% konsumpcjonizm swiata.
Żeby było zabawnie to pani dietetyk przy okazji moich testów na nietolerancje pokarmowe orzekla : oj kochana, ale mieso to jedyna rzecz które Twoje ciało niezle znosi i swietnie trawi,czego nie moge powiedziec o orzechach, jajach, nabiale, zbozach, marchwi, cytrusach i  wielu innych.
Próbowałam słuchac rodzicielki : "jak masz focha na mieso to zaden facet cie nie zechce" , probowalam słuchać pani ditetyk, która używała bardziej racjonalnych argumentów – no i nie przeszlo.
Mimo iz jestem wielka fanka diety Paleo, wzorowanej na nieprztworzonej diecie przodkow, opierajacej sie na  tym co naturalne, proste to moje wewnetrzne dziecko krzyczy nie za kazdym razem gdy widze poćwiartowanego zwierzaka.
Dlatego postanowilam zyc w zgodzie ze soba i po raz kolejny powiedziec nie i praktykowac radosny zywot osoby jedzacej tak bardzo modne teraz warzywa.
Będę mieć własny ogródek o którym marzyłam, juz niedlugo.
W marcu zaczynamy sadzić i bedziemy delektować sie tożsamością rolnika z odzysku. Mozna? Mozna!
Malo tego, pan listonosz niedługo przywiezie mi szklarnie, ale on jeszcze o tym nie wie.
Ponoć ciężki kawal sprzętu, wiec nie będę go dobijać.
Uśmiecham sie  - wlasnie napisalam pierwszego posta, pod wplywem totalnego impulsu, a inspiracja byla krowa.
I dla niej wielkie brawa.
Dziękuję.

Ten wpis dedykuje Marcie, która kocha łaciate . I dla Ciebie ta piosenka :
https://www.youtube.com/watch?v=fW86xdXjEnY